To będzie bardzo długi post. A na dodatek dopiero część 1. Czyli wpis na który zbierałam się od dawna - moje trzy gorsze w kwestii zdrowego jedzenia. Teoria i praktyka przetestowane na własnej skórze.
Z całą pewnością nie jestem specjalistką w dziedzinie dietetyki. I poczuwam to sobie za zaletę. Wszystkie przedstawione niżej wiadomości są więc wyników testów na żywym organizmie. Moim na dodatek.
Ale może od początku. Jakkolwiek nie jestem specjalistką w dziedzinie dietetyki to jestem zdrowa, choruje raz na ruski rok, mam perfekcyjne wyniki badań i i BMI na dobrym poziomie 18,5-19,5. Niemniej jednak różnica moich wag z okresu ostatnich 5 lat to jakieś 13 kg. Od niezamierzonej niedowagi (42 kg) do kształtu dość obfitej małej piłki (54-55 kg). Co przy moim pokaźnym wzroście stanowi dość dużą różnicę. Przetestowałam też na własnej skórze wiele mniej lub bardziej odkrywczych teorii na temat diety i zdrowego odżywiania. Zaliczyłam również dietę (nieodchudzającą) stworzoną przez profesjonalnego (i drogiego - pff) dietetyka.
Generalny mój wniosek z tego jest taki, że biochemia organizmu ludzkiego jest zróżnicowana. Nie ma idealnej wagi/bmi dla wszystkich. Nie ma też jednej zdrowej diety dla każdego. W stosunku do siebie mogę obalić co najmniej kilka popularnych założeń tzw. zdrowej diety (które u innych być może działają bez zarzutu), które nie tylko sprawiły że utyłam ale czułam się również tragicznie.
Tym bardziej mogę odrzucić mniej oficjalne,a ponoć skuteczne teorie diet.
Co do profesjonalnego jadłospisu od dietetyka ułożonego na podstawie całej wielkiej dietetycznej wiedzy o zdrowym żywieniu to był mój najokropniejszy okres w życiu pod względem samopoczucia i nigdy nie czułam się tak źle. Było mi zimno, miałam problemy z koncentracją itp. A nie była to bynajmniej dieta odchudzająca tylko "zdrowa".
Przechodząc jednak do bardziej konkretnych wniosków. Dziś tylko część pierwsza.
Wniosek 1. Słodycze nie są powodem tycia. Nie ma nic złego w czekoladzie, nutelli, ani w krówkach. Trzeba je tylko jakoś logicznie rozmieścić w jadłospisie. Ok - są to tzw. puste kalorie, ale to nie prawda, ze po zjedzeniu połówki tabliczki czekolady będziemy zaraz głodni. Ja czekoladę spokojnie mogę traktować jako posiłek, który przynajmniej czasami jest bardziej wskazany niż typowy. Kiedy mam zamiar pracować umysłowo w dużej ilości i co więcej szybko i efektywnie (a przy tym nie jest to praca "mięśniami" tylko siedzenie na krześle w czytelni) nijak nie mogę obciążać żołądka białkiem, przez które brzuch co prawda będzie całkiem napełniony, ale jednocześnie i on i mózg będą ociężałe, próbując strawić trudne białkowe enzymy. Czasem cukier prosty rozpuszczony w tłuszczu to właśnie to czego nasz organizm potrzebuje. Głównie mózg.
Z jednym jednak zastrzeżeniem. Nie ryzykowała bym dużej ilości słodyczy w późnych porach dla kogoś kto chce schudnąć lub bardzo zależy mu aby nie utyć choćby grama.
Na podstawie wieloletnich doświadczeń jestem w stanie zapewnić, że zjedzenie nawet całej czekolady w ramach drugiego śniadania, przy umiarkowanym obiedzie i małej kolacji nikogo nie utuczy. Organizm te składniki po prostu zużyje.
Czekolada nie jest również pod względem witamin i mikroelementów mniej zdrowa niż biała pszenna faszerowana chemią bułka z topionym serkiem. Wręcz przeciwnie. Nie jest też dużo mniej wartościowa niż popularne szybie obiady typu makaron (biały) z masłem i cukrem itp.
Nie zaobserwowałam również u siebie żadnych, ale to żadnych, negatywnych skutków jedzenia słodyczy na proces trawienia.
Co więcej - jeżeli reszta posiłków to pełne ziarno, owoce, warzywa i zdrowe białko jeden posiłek w pełni cukrowy bez wielu wartości odżywczych nikomu nie zaszkodzi.
Zakładam jednak, że powyższa wypowiedz dotyczy tylko nazwijmy to "normalnych słodyczy" - czekolady, krówek , trufli, nutelli itp. Podejrzewam, że w przypadku jakiś mocno chemicznych dziwnych słodkości (np. tych tanich smarowideł kanapkowych, pianek i niektórych dziwacznych batoników albo lodów to nie zadziała tak dobrze. Ja na szczęście ich nie lubię.
Wniosek 2. Jednym z najbardziej szkodliwych i nieprawdziwych stwierdzeń jakie można znaleźć w książkach o zdrowym żywieniu (i w opinii wielu dietetyków) jest to, że w diecie odchudzającej bezwzględnie należy unikać tłuszczu pochodzenia zwierzęcego takiego jak masło, śmietana tłuste mleko, ser itp. Jedyny dopuszczalny tłuszcz to oliwa lub olej, który jest zdrowszy niż np. masło.
Z tym co zauważyłam u siebie to jedna z najbardziej nie działających teorii dietetycznych. Nasz organizm do prawidłowego funkcjonowania potrzebuje tłuszczu. Potrzebuje go by przyswoić niektóre substancje i witaminy, żeby prawidłowo prowadzić gospodarkę hormonalną, wreszcie by poprawnie trawić. Co więcej - jedzenie tłuszczu ma tylko dość daleki związek z jego odkładaniem się w postaci tkanki tłuszczowej. Prędzej utyjemy od zbyt dużej dawki złożonych węglowodanów czyszczonych (np. wspomnianej białej buły) niż od tłustszego o 1% mleka mleka, czy śmietany na pierogach.
Poza tym - nie chcecie zobaczyć jak wygląda skóra której bardzo brakuje lipidów.
A co do masła i oliwy i takich tam. Nie wiem jak jest z margaryną i innymi utwardzanymi tłuszczami bo nie jem ich od niepamiętnych czasów, ale z mojego doświadczenia wynika, że jeżeli chodzi o tłuszcz poddany obróbce termicznej - smażeniu, pieczeniu, rozpuszczeniu - nie ma żadnej różnicy zdrowotnej pomiędzy masłem a olejem, jeżeli chodzi o smak, zapach, konsystencje, łatwo strawność (i moje ogólne odczucia) masło jest lepsze. Oliwy i oleje mają sens w formie nie podgrzanej, najlepiej tłoczonej na zimno, przy krótkim czasie przechowywania. W ten sposób mają bowiem w składzie tłuszcze z rodziny omega (3,6,9), które na prawdę są nam potrzebne (usprawniają metabolizm, pracę mózgu, serca, działają korzystnie na skórę).
Większość z nich ginie jednak (jako oliwa) przy choćby niewielkim podgrzaniu. Łatwiej je zachować w nasionach.
Wniosek 3 . Kolacja - moje najnowsze pole do badań. Mam to szczęście, ze mój organizm jest co prawda bardzo żarłoczny, ale głównie rano. Im później tym mniej organizm domaga się jedzenia. Zimą - kiedy słońce zachodzi wcześnie - nie jestem w stanie wyobrazić sobie jedzenia po 18. Latem gdy słońce przestaje działać później, ten czas przesuwa się do jakiejś 19-20.
Tak to działa jeżeli jem w sposób normalny. Są jednak takie sytuacje jak obecna, że wracam do domu po 19 i jestem dość mocno głodna, a posiłek trzeba dopiero zrobić. Musze coś zjeść i nie może być to coś malutkiego. Jakaś mała przegryzka jak przy posiłkach jedzonych w trybie normalnym.
Naczytałam się w mądrych pismach, że żeby nie utyć i tak dalej na kolacje należy jeść wyłącznie białko. Jadłam wiec jajka, twaróg, serek wiejski, fasolę. I ostatnie kilka wieczorów przypłaciłam totalnym brakiem energii, sennością, wzdęciami, bólem brzucha, głowy itp. Nie wiem czy utyłam, ale potrafiłam obudzić się jeszcze z nieprzyjemnym uczuciem pełnego brzucha.
Być może jeżeli kogoś dręczy okropny, ssący głód na wieczór, to białko pomoże mu się "zapchać. Ale na pewno nie pomoże dostarczyć energii, a jeszcze tą którą człowiek ma zabieże na trawienie. Białko jest bowiem do strawienia strasznie ciężkie.
Kolacja musi być więc przede wszystkim lekka i łatwostrawna. Żadnego smażenia. żadnych większych ilości białka i rzeczy tłustych (nawet orzeszków i nasion). W moim przypadku nie najlepiej też sprawdzają się węglowodany złożone - kasze, makarony, pieczywo, płatki. Prawdę mówiąc nie wiem dlaczego ale po prostu po takiej kolacji tyje.
Najlepsze są owoce - w rozsądnych dawkach. Mają cukier bez tłuszczu, który szybko się wchłonie dostarczając energii, a jednocześnie zdąży się zużyć i strawić do pójścia spać.
Rozsądnym kompromisem na moje kolacje jest jogurt, maślanka, kefir, serek wiejski i spora ilość owoców i/lub warzyw. Surowych lub gotowanych - najlepiej na parze albo krótko podgotowanych(bez tłuszczu, majonezu czy innych ciężkawych sosów - ewentualnie z małą ilością masła). Dobrze spisują się też warzywne lub owocowe zupy (bez makaronów, ryżu itp.) albo ciepłe mleko, budyń (najleniwiej domowy), kakao.
A teraz truizm. Na wszystkie zagadnienia związane z dobrym metabolizmem (i nie tyciem) pomaga sport. Niestety ja dopiero po czasie i po poważnej kontuzji dowiedziałam się jak z tego dobrodziejstwa prawidłowo korzystać. Sport można uprawiać zarówno rano jak i wieczorem. W obu przypadkach przynosi dobre, choć lekko odmienne rezultaty. Można też rano i wieczorem w różnych proporcjach. Ale !
Po pierwsze - zróbmy sobie jeden dzień przerwy. Dzień na regeneracje. Brak przerwy był chyba w moim przypadku jednym z dwóch głównych problemów.
Po drugie - Zarówno dla wyglądu jak i dla zdrowia nie można uprawiać co dziennie tego samego typu sportu. Nie można np. 6 dni w tygodniu wyłącznie biegać. Nasze stawy, kości i mięśnie nie poradzą sobie z tym aby codziennie kazać im wysilać ten sam element (u mnie codzienne bieganie doprowadziło do zmęczeniowego złamania kości śródstopia). Sport należy uprawiać naprzemiennie. Więc jeżeli pragniemy treningu niemal co dzień to np. 3 dni biegania, jeden jazdy na rowerze., jeden pływania a ostatni joga aerobik, gimnastyka, balet, taniec czy cokolwiek co kto lubi.
Ostatnie (prawie)- picie. To tez rzecz, którą kiedyś udało mi się zaniedbać. Konsekwencje były kiepskie i to nie tylko dla wagi. Po pierwsze - skóra. Bardzo przesuszona skóra to rzecz której wbrew zapewnieniom reklam nie załatwi krem. Po drugie - trawienie. Do poprawnego trawienia potrzebujemy płynów i basta. Inaczej organizm sobie nie poradzi z jedzeniem. No i bez wody nie schudniemy. Nie do końca wiem dlaczego - kiedyś dużo o tym czytałam i to dość skomplikowane zagadnienie którego nie podejmuje się wyjaśnić.
I przede wszystkim - nie należy jeść rzeczy których się nie lubi, a nawet tych które są znośne albo takie sobie tylko dlatego, że są zdrowe albo mało kaloryczne albo pomagają schudnąć. To nie zadziała. Jedzenie ma przede wszystkim sprawiać przyjemność. Ma być zabawą, ucztą, szczęściem. Jeżeli zjemy coś na co nie mieliśmy ochoty będziemy smutni i zawiedzeni, a co więcej i tak będziemy dalej poszukiwać czegoś co zaspokoi nasz apetyt. Pewnie i tak to zjemy, a nawet jeżeli nie - bo jesteśmy na twardej diecie - to i tak przez kilka godzin nasz umysł będzie krążył wokół tego tematu. Jedzenie trzeba lubić :) Wtedy ono polubi nas.
*dobrze - muszę jeszcze coś dopisać. Dietetyk. To na prawdę był dobry specjalista, który znał się na swoim fachu. Przynajmniej w większości. Mojego znajomego w niecałe pół roku odchudzi o 25 kg. Zdrowo, na stałe i z pełnym brzuchem. Na mnie ta sama wiedza podziałała kiepsko.